I co ja robię tu…?
Ostatnio głównie się wkurzam, gotuję w środku, fochuję, kręcę nosem, oczekuję i zużywam na to masę energii. Jak ćma… Żebym jeszcze nie wiedziała co się dzieje. Ale widzę to wszystko, mam świadomość co robię, z premedytacją poddaję się słabościom, szybkim polepszaczom humoru (jedzonko), dodawaczom energii (a to kawa jeszcze, a to kakałko, a to matchy jeszcze dziś przecież nie było)… włażę w te buty sierotki zależnej od innych, od ich wad lub zalet, od tego co zrobili i czego nie zrobili i wszytko po to, żebym miała święte prawo się oburzać i wkurzać. A jak taka jestem, to się jeszcze na siebie powkurzam, że taka jestem. Zabawa w kotka i myszkę…
Ostatnio obudziłam się w nocy – „ktoś” mnie obudził, więc miałam focha wewnętrznego – niewypowiedzianego, bo jednak noc – ale przecież pełne prawo do focha było, bo ja tu pracuje joguję o poranku, siły zbieram, mam święte do focha więc prawo… I ten foch nie dał mi spać bardzo długo, bulgotał i kotłował, a ja z nim, przewracając się z boku na bok i wzdychając, żeby upuścić trochę pary. I po jakimś czasie dotarło do mnie, jakie to jest śmieszne. Jaka ja jestem w tym wszystkim śmieszna. No bo przecież ja zwyczajnie mam czasem ochotę się wkurzyć, być beznadziejna, nie chcieć być lepszą wersją siebie, nie chcieć robić rzeczy pożytecznych, produktywnych, przyszłościowych. Czasem… często! W ogóle mi się nie chce starać, mam ochotę puszczać bąki w stołek, obijać się, pokrzyczeć i ponarzekać, a potem poklepać się po brzuszku. Ale za cholerę nie mogę dojść z taką sobą do ładu… nie mieści mi się to w kanonach „piękna”, moje oprogramowanie zacina się. Więc jeśli widzę to w drugim człowieku to !o jesu! jak mi to doskwiera, jak powytykam, pofukam, poobrażam się i obrócę kota ogonem, żeby moje było na górze, bo święta racje i te sprawy wybielają mnie przed samą sobą do śnieżnobieli.
I jak tak leżałam w pieleszach zagotowana do czerwoności raczej niż bieli, to przyszło olśnienie (jak macie te momenty to wiecie, że dobrze to obrazują w filmach – jasność, światło, anielskie chóry i świat nagle otwiera przed tobą drzwi i furtki, których wcześniej nie było) – ja po prostu siebie taką złośnice obrażalską obejmę, ucałuje w czoło i pokocham. Ale jak pokocham! Z całego serca, pozwolę sobie być wkurwiona, dam prawo do focha na cały, niespełniający oczekiwań świat i popłaczę ze złości-bezsilności. I posmakuje słone łzy, które ta miłość produkuje, bo dawno ich nie było, a pora już ugasić pożary i wulkany wybuchające w środku.
Ta strasznie, oh jak strasznie bezsilna, tupiąca nogami i obrażona na wszystkich dziewczynka jest mega fajna, zacięta, odważna, ciekawa ludzi, naiwna w chuj, wytrwała i silna, nieśmiała, empatyczna, zakochana w świecie do ścisku gardła, nieposłuszna (hell yeah!) i rozbrykana. I albo ją kocham, albo każe jej się zmieniać – a ona przecież robi odwrotnie niż jej każą – i za to ją kocham! No i czy to wszystko nie jest śmiesznie przekorne. Idę tymi zygzakami, zakrętami samorozwoju, żeby po prostu wrócić tu, gdzie wszystko się zaczyna – zakochać się w tym kim i jaka jestem.
Co za fajna dziewczyna, super że ją poznałam ,zupełnie przypadkiem. Pisz dziewczyno, miło się Ciebie czyta. Tyle prawdziwości i naturalności w Tobie.
Mariola, szalenie miłe słowa, dziekuję! Pisanie przeniosło się na razie głównie na przepisy, ale woła w duszy, może wróci 🙂