Wi-Taj w Warszawie!
Mieszkając w Hanoi zajadam się od rana do wieczora ulubionymi frykasami i nie zdarzyło się jeszcze, żebym poczuła potrzebę stołowania się w knajpach serwujących zachodnie jedzenie, o które w turystycznych i ekspackich rejonach stolicy Wietnamu nie trudno. Bajka kończy się na granicach kraju i solidnie komplikuje w moim rodzinnym mieście, Warszawie. Zwykle gdy zamarzyło mi się pho bo, bun cha czy banh mi miałam bardzo ograniczone wybory sprowadzające się do 3 niezłych knajp (Toan przy Chmielnej, mokotowski Pekin Express czy Waw Pho przy Noakowskiego z ich menu degustacyjnym), a przy wymyślniejszych daniach wymagające zakasania rękawów we własnej kuchni lub wyprawy za miasto, na wietnamskie targowisko w Wólce Kosowskiej. Kilka miesięcy temu coś się ruszyło, ludzie jakoś przestali się kumplować z “budami-chińczykami” i otworzyli na prawdziwe azjatyckie doznania smakowe, co pociągnęło za sobą spory ruch na warszawskim rynku kulinarnym. Najbardziej wyczekiwanym przeze mnie miejscem było Wi-Taj. Otwarcia spodziewałam się jeszcze przed moim zimowym wyjazdem z kraju, ale się przeliczyłam i dopiero w sierpniu, podczas spontanicznej wizyty w Warszawie, miałam okazje przekonać sie, jak karmią wietnamscy właściciele lokalu, co do których umiejętności kulinarnych i umiłowania narodowej kuchni nie mam wątpliwości.
Red thai five-spice duck curry to zdecydowanie mocna pozycja w menu
Dwa gorące, sierpniowe popołudnia i wieczory poświęciłam na leniwe zajadanie się przysmakami z obszernego menu Wi-Taj i muszę przyznać, że założyciel, Pan Thieu, wykorzystał swoją szansę doskonale. Zaciszny zakątek Placu Konstytucji okazał się wspaniałym punktem do, tak bardzo “wietnamskiego”, obserwowania ulicznego życia, ocierającego się o wygodne, osłonięte koronami drzew stoliki lokalu. Delektując się dobrym posiłkiem i tańczącymi wokół plamami słońca, sącząc mocną wietnamską kawę czuję tu dobrą energię, czuję tu kawałek Hanoi. Coś czego będe bardzo potrzebowała jak wróce na dobre do Warszawy.
Bez obaw łapcie sie za pyszne dau phu sot ca chua, pho xao rau oraz tutejsze drinki – ostry niczym tajski zawodnik Muay Thai stawia do pionu nawet po 3 wielkich daniach!
Do rzeczy! Objadłam się tu dwukrotnie niczym królowa i na szczycie mojej listy lądują tutejsze sajgonki – świeże (goi cuon) jak i smażone (nem), bun cha i ca kho to. Pierwsza pozycja to jedne z najlepszych zawijasów na jakie trafiłam! Nie jestem fanką tych głęboko smażonych, ale witajowe trafiają do grona obowiązkowych przysmaków, razem z delikatnymi summer rollsami, przyrządzanymi tu przez kucharkę odpowiedzialną tylko i wyłącznie za te dwa dania.
Bun cha to flagowe danie z Hanoi, rodzinnego miasta zarówno właściciela jak i tutejszego kucharza. Grillowane kotleciki wieprzowe i plastry boczku zanurzone w charakterystycznym bulionie na bazie sosu rybnego, octu ryżowego i cukru, podawane z cienkim makaronem bun oraz masą świeżych ziół, sałat oraz kiełków smakują dokładnie tak jak u źródła, posiłek był czystą przyjemnością.
Jak na ulicach Hanoi – doskonała bun cha i wietnamska ca phe nau nong, mocna kawa z mleczkiem skondensowanym.
Za nazwą ca kho to stoi wyśmienita ryba, karmelizowana w sosie rybnym i zapiekana w glinianym garnuszku. Wersja warszawska opiera się na makreli, tłustszej niż ryby wykorzystywane do tego dania w Azji, jednak mi ta kompozycja bardzo odpowiada. Miękkie, ciemne mięso wspaniale komponuje się ze słodko-słonym, gęstym, lekko ostrym sosem i porcją białego ryżu, spijającego wszystkie smaki, którymi to danie ocieka.
Przyzwoite canh ca chua i bun bo nam bo oraz wysmienita ca kho to.
Na moim stoliku wylądowała też popularna słodko-kwaśna zupa z Delty Mekongu – canh ca chua. Oczekiwałam chyba większego podobieństwa do znanego mi oryginału, brakowało mi lekkości i klarowności wywaru oraz bardziej wyrazistego smaku ananasa, który tu jakoś się zagubił w kolorowym misz maszu. Kolejna pozycja, która odbiegała od moich wyobrażeń to bun bo nam bo, klasyczne danie z Hanoi, dlatego spodziewałam się, że będzie równie bezbłędne co bun cha. Ochrzczona jeszcze za czasów stadionu 10-lecia “sałatą”, micha makaronu bun, ziół, kiełków, fistaszków i mojego ulubionego słodko-słono-cierpkiego sosu powinna być według moich doświadczeń i upodobań przykryta warstwą mięciutkich, krótko obsmażonych na dyżym ogniu skrawków wołowiny, gotowych do wmieszania się w resztę minimalistycznych składników tworząc rewelacyjna fuzję smaków i tekstur. Wi-Taj przyzwyczaiło swoich gości do dodatkowego bonusu w tym daniu – wołowina podana jest w niewielkiej ilości sosu, co czyni ją bardziej wilgotną i wkomponowuje w to proste danie dodatkowe nuty, które mi osobiście nie grają. Podobno ta wersja ma jednak swoje grono miłośników wśród których większość to Wietnamczycy. Widać nie zawsze musi mi być z nimi po drodze (chociaż myśle, że po prostu lata z dala od ojczyzny lekko zniekształciły ich gusta;)).
Po 2 długich wizytach daję temu miejscu solidną 5tkę popartą doskonałą propozycją lunchową, fajną, kumatą obsługą i wszechstronnością tej knajpy. Mamy tu do czynienia z ogromnym krokiem do przodu względem ‘najntisowych’, azjatyckich stołówek!
Wi-Taj znajdziecie w zakątku przy Pl. Konstytucji 4. Otwarte od 12 do 23, lunch od 12 do 16. Smacznego!