Jak wystąpiłam w wietnamskiej TV
Spotkała mnie ostatnio zaskakująca przygoda. Pewna lokalna dziewczyna, Linh, szukała kuinarnego zapaleńca / blogera do gościnnego występu w jednym z odcinków programu o wietnamskiej kuchni. Ponieważ wizja była kusząca, postanowiłam wysłać jej wiadomość z linkiem do swojego bloga. Kilka dni później omawialiśmy szczegóły naszej wyprawy w siedzibie wietnamskiej telewizji, a ja wciąż nie mogłam uwierzyć, jak się tu znalazłam! Mieliśmy wyruszyć następnego poranka i spędzić kolejnych 5 dni w prowincji Phu Tho. Niewiele myśląc, przesunęłam wszystkie swoje spotkania, poprosiłam koleżankę, żeby przejęła moje fitnessowe godziny, spakowałam trochę ubrań, aparat, i byłam gotowa do drogi!
Przygoda zaczęła się o 6 rano, od mojej pierwszej zupy pho z jajkiem (jedzenie w towarzystwie lokalnych mieszkańców naprawdę wszystko ułatwia:)), mżawki i zepsutego samochodu, który kosztował nas 3-godzinne opóźnienie. Niewiele czasu upłynęło zanim zasiedlismy do lunchu, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że na 100% pokocham tych ludzi i tę wyprawę.
Z wypchanymi po brzegi brzuchami udaliśmy się do błotnistej wioski Tanh Ba, żeby odszukać jedną z niewielu rodzin, która podtrzymuje tradycję wyrabiania ciast banh ot. Wietnamskie słowo „ciasto” jest bardzo pojemne znaczeniowo, nie zawężajcie się do najprostszego skojarzenia ze słodkimi wypiekami. Banh ot jest prostą mieszanką kleistego ryżu i czarnej fasoli, wzbogaconą unikatowym dodatkiem – popiołem. Ponieważ banh ot jest przygotowywane podczas wietnamskich ceremonii, które zwykle związane są z oddaniem hołdu przodkom, a sami Wietnamczycy są znani z tego, że jedzą prawie wszystko, to nie ukrywam, że miałam chwilę wahania, nim wzięłam do ust pierwszy kawałek oryginalnego ciastka . Co, jeśli okaże się, że właśnie zjadłam prochy czyjejś babci?? Na szczęście ciasto było całkowicie wegańskie, a popiół okazał się pochodzić ze spalonych liści mai – tych samych, których używa się do zawijania banh ot w zgrabne stożki. Po uformowaniu i “zapakowaniu” ciasto gotuje się przez dwie godziny, a następnie spożywa, najepiej jeszcze gorące. Bez dodatków, bez maczania w sosie – jedynie lepki ryż, czarna fasola i… aromat węgla :).
Nakręcenie potrzebnego materiału trwało do nocnych godzin, więc w drodze do hotelu, wymęczeni, ledwo się do siebie odzywaliśmy. Ale na miejscu i tak udało nam się pochłonąć jeszcze całkiem sporą kolacyjkę. Może i nie było to najzdrowsze, ale nie zamierzałam zaprzepaścić swojej pierwszej okazji do ucztowania z lokalesami z powodu jakiejś głupiej diety!
Banh ot przed i po.
Wypełnianie liści mai miksturą kleistego ryżu, czarnej fasoli i popiołu to brudna robota.
Niektórzy członkowie rodziny szykuja sie do filmowania, inni – obserwują.
Po pięciu godzinach snu i błyskawicznej porannej toalecie nie mogłam się doczekać kolejnych odkryć! Znów zaczęliśmy od pho bo na śniadanie, tym razem wybrałam pho sot vang (pho z mięciutką wołowiną duszoną z winem), jedno z moich ostatnich, kulinarnych odkryć. Niestety nasza jadłodajnia serwowała ten smakołyk wyjątkowo umiarkowanej jakości, co potwierdziła Linh – doświadczony bądź co bądź smakosz. Jedynym plusem była fura świeżych ziół, które podawano do zupy (co jest niezwykle rzadkie na Północy i należy raczej do południowo-wietnamskich zwyczajów).
Dzięki takiemu dodatkowi nawet najbardziej nieciekawe jedzenie zyskuje na smaku więc wpałaszowałam pełną porcję, co okazało się dobrym pomysłem, bo reszta dnia miała dostarczyć mi wielu emocji i wysiłku fizycznego. Ostatecznie myślę, że był to najlepszy dzień całej tej podróży, nie mówiąc już o tym, że tego popołudnia mieliśmy robić słodkie ciastka, a ja zdecydowanie jestem „słodką” dziewczyną.
Banh nang po lewej to ciemno brązowy, słodkawy kleisty ryż 'umoczony’ w syropie z trzciny cukrowej i zawinięty w liście. Ciastko po prawej to banh mat, a w środku che sac – moje ulubione, przygotowane z kleistego ryżu połączonego z syropem z trzciny cukroweji pokryte sezamem i orzeszkami ziemnymi.
Po śniadaniu nasza ekipa skierowała kroki do odległej, sennej wioski Di Nau w dzielnicy Tam Nong, gdzie dołączyłam do wesołej grupy starszych pań, które miały nauczyć mnie jak robić banh mat. Masę ze zmielonego ryżu zmieszanego z wodą gotuje się i miesza ze skarmelizowanym sokiem z cukru trzcinowego. W efekcie otrzymujemy ciepłą, brązowawą, jadalną ‘plastelinę’ o gładkiej konsystencji, którą następnie zawija się w liść i roluje jak cygaro, by znów wrzucić ją do wrzątku i pogotować. Końcowy produkt wygląda jak wielki cukierek 🙂 Przy tej słodkiej robocie zaczęły pojawiać się pierwsze „problemy”. Ponieważ byliśmy obcy w tej maleńkiej mieścince – ze mną jako największym odmieńcem, potencjalnym szpiegiem i zagrożeniem dla najpilniej strzeżonych wietnamskich tajemnic, kazano mi stawić się w siedzibie lokalnego Komitetu Ludowego na rozmowę z władzami. Oczywiście sama mogłabym co najwyżej przedstawić się z wielkim uśmiechm na twarzy, pojechałam tam więc z Liną, naszą producentką. Przykurzony budynek urzędu wyglądał na opuszczony, a trzej przedstawiciele władz, którzy otwierali przed nami jego podwoje zdawali się oderwani od partyjki pokera by przypomnieć skruszonym dziewczynkom kto tu rządzi i z kim koniecznie trzeba się liczyć. Myślę, że tak naprawdę chcieli jak najszybciej wrócić do swoich spraw gdyż nie byli zbyt surowi, a po “odbębnieniu” swojej gadaniny i przejrzeniu każdej strony mojego paszportu uścisnęli nam dłonie i pozwolili wrócić do pracy. Znów znalazłam się w swoim naturalnym środowisku – przyrządzając jedzenie w wesołym, rogadanym towarzystwie. Właśnie kończyliśmy nagrywanie tej części odcinka i zbieralismy się na lunch, kiedy pojawił się posłaniec z ponownym wezwaniem na “rozmowę”. Tym razem jacyś wyżsi rangą ludzie chcieli się ze mną widzieć i przeszkodzić mi w spożyciu zasłużonego obiadu… Dwóch młodych mężczyzn zdawało się zdecydowanie poważniejszych i zasobniejszych w dość nadęte ego, co rzuciło mi się w oczy jak tylko przemówili. Już nie było tak miło, mimo wszystko starałam się roztaczać wokół siebie pozytywną energię i aurę zen. Nie jestem pewna, czy wnikliwe 'przesłuchiwanie’, podnoszenie głosu i przydługie przemowy miały nas skłonić do zapłacenia łapówki, ale najważniejsze, że w końcu oddali mi paszport i wypuścili nas z zatęchłej sali. Całe ich szczęście, że załapałam się jeszcze na lunch!
Kiedy dotarłam na miejsce, z zaskoczeniem i radością stwierdziłam, że ucztuje tam niemal połowa wioski! Jedna z uroczych, występujących w naszym programie pań zaprosiła pozostałych statystów, przyjaciół, a nawet jednego oficjela na wspólny lunch u siebie w domu. Sceneria była niesamowita: podłoga wielkiego pokoju i tarasu upstrzona jedzeniem i śmiejącymi się, rozgadanymi Wietnamczykami. Wśród licznych, wznoszonych głównie przez mężczyzn toastów czuć było proste szczęście – z bycia w grupie i z wspaniałego, świeżego posiłku w otoczeniu, przepięknej przyrody. Naładowałam się tam niesamowitą ilością uśmiechów, uścisków dłoni i dobrej energii! I kiedy nasza gospodyni zaproponowała, że mogę u niej zamieszkać i zostać jak długo chcę, a potem zacząła śpiewać patrząc na mnie swoimi małymi, lśniącymi oczami – w moim własnym oku zakręciła się wielka, słona łza.
Nasi cudowni gospodarze i widok z ich domu, który podziwialiśmy w trakcie lunchu.
Po lunchu procesja udała się do odludnej, przepieknie położonej świątyni Quoc Te Temple, której powstanie sięga 258 lat przed Chrystusem. Wszystkie te smakołyki zostały tam pobłogosławione, a następnie spałaszowane.
Pełne emocji popołudnie było wstępem do zwariowanego wieczora, którego to czekało na mnie jeszcze więcej wrażeń – co samo w sobie nie było może niczym przesadnie zaskakującym, bo jak dotąd zawsze dowiadywałam się o tym, co mam robić jakieś pięć minut przed włączeniem kamery. Tym razem miałam dołączyć do grupki rosłych mężczyzn w opaskach a la Rambo i wraz z nimi podjąć niełatwe wyzwanie ubicia ryżowej masy na wietnamską wersje ciastka mochi, zwaną tutaj banh day. Mówi się, że ubijać to ciasto mogą tylko przedstawiciele silnej płci, a dawno, dawno temu dopuszczano do tego zadania jedynie prawiczków. Miałam więc niezwykłego farta, że w ogóle się tam znalazłam!
Samo ubijanie to niezwykle atrakcyjna wizualnie ceremonia. Ubrani w błyszczące, czerwone stroje mężczyźni wykonują skłony i obroty ze swoimi bambusowymi kijami, podczas gdy mistrz ceremonii dopinguje ich pokrzykując do mikrofonu. W pewnym momencie na podium zostaje wniesiona misa parującego, kleistego ryżu, który trafia prosto do wielkiego, drewnianego moździerza. Wówczas bambusowe kije zamieniają się w ogromne tłuczki i zaczyna się ubijanie. Trzeba działać szybko, bo ryż musi zamienić się w elastyczne, keliste ciasto zanim wystygnie. No więc to był właśnie moment, kiedy weszłam ja, (prawie) cała na biało i zaczęłam walić w tą biedną, ryżową masę ile pary w rękach. Już po kilku minutach byłam zlana potem, a mokre włosy oblepiały mi całą twarz. Jednocześnie byłam zachwycona całym tym cyrkiem! Samo lepienie okrągłych banh day okazało się już bardzo łatwe, i stały sie one naszą smakowitą, lekką kolacją (zwłaszcza jedzone w świątyni z odrobiną owocowego wina na popitkę). Po tym wszystkim czekała nas jeszcze „prawdziwa” kolacja, po której padliśmy do łóżek złapać choć kilka godzin snu przed kolejnym, długim dniem.
I znów zasiadanie do stołu z lokalesami zaprowadziło mnie do spróbowania nowych przysmaków – kurzych łapek. Naprawde fajnie sie je żuje, a umoczone w mieszaninie soli, pieprzu i soku z limonki smakuja lepiej niż wyglądają. Po raz kolejny siegnęłam po kaczy embrion, przysmak bardzo kontrowersyjny, ale wart moim zdaniem spróbowania.
Jeśli chcecie obejrzeć nasz odcinek „Fine Cuisine” z Phu Tho – zapraszam tu. Dobrej zabawy!