Menu ☰

it’s gonna be a food day

Pierwszy dzień w Kuala Lumpur zaczął się lekkim bólem głowy, związanym z pierwszym wieczorem w Kuala Lumpur… Co jakiś czas testujemy nasze malejące możliwości w spożyciu piwa. Wraz z bólem głowy pojawiła się nadrzędna potrzeba położenia czegoś solidnego na żołądku i tak zaczęła się niedziela z motywem przewodnim “włóczymy się i jemy”. Lubię takie dni;] Chociaż zdecydowanie bardziej bez bolesnych wspomnień poprzedniego wieczora.

Na pierwszy ogień poszedł hindus w przemiłej knajpce, która bardziej przypominała rodzinną stołówkę. W stalowych pojemnikach znajdowało się pięć dań na krzyż i ryż. Wszystko wyśmienite i tanie. Na pewno Kuba napisze o tym więcej, więc nie zabieram mu tematu.

Pics or it didn’t happened – byli i zjedli.

Ten uroczy pan zadbał o napełnienie naszych brzuchów i nawet dał nam dokładkę! Potem pozował pięknie i pomachał na do widzenia;]

W ataku dbałości o zdrowie naładowaliśmy sie witaminami w płynie, po których znaleźlismy się w swojskim stanie ciąży gastronomicznej.

Świeży sok pomarańczowy i sok z avocado – 10 ringitów, czyli niecałe 10 PLN.

W Kuala Lumpur jest mnóstwo jedzenia na ulicy, przypomina mi to Wietnam i oczywiście bardzo mi się podoba. Nie ma konieczności szukania jedzenia, o nie się po prostu potyka. Ja się potknęłam o stoisko z pieczonymi kasztanami. Nie wiem czy to normalne, czy nie, ale nigdy nie jadłam tego specjału. Kasztany zawsze kojarzyły mi sie tylko ze zwierzątkami, które tworzyłam z nich w czasach przedszkolnych.
Z drugiej strony ten mit gorących kasztanów z placu Pigalle… Nie można chyba nazywać siebie człowiekiem światowym, obytym i kulturalnym, jeśli sie nie jadło gorących kasztanów? Zatem bezzwłocznie kupiłam paczkę i szybko uciekłam od zgiełku i tłumu, żeby nikt nie widział jak próbuje dobrać się do kasztana nie mając o tym zielonego pojęcia. Okazało się to w miarę proste, rozgryzanie orzechów ma się we krwi;] W środku czekała na mnie ciepła, jasno brązowa masa o konsystencji ziemniaka i trochę słodkim smaku. W pierwszej chwili niesmaczna, potem smaczna, potem znów niesmaczna. Trudno się zdecydować. Po czterech kasztanach nadal nie mogłam się zdecydować, więc pożegnałam się z resztą paczki. Tak czy siak – fajnie, jadłam kasztany;]

Kasztany chyba fajniej wyglądają i pachną niż smakują. 5 MYR za 250 gr (4,60 PLN).

Po wielu niesamowitych przygodach tego dnia oczywiście znów byliśmy głodni. Zakręciliśmy się koło hostelu i oto znalazła się knajpka, gdzie dania kosztują od 2 do 8 ryngitów (1,80 PLN – 7,40 PLN), a wybór jest taki, że chyba przez 3 miesiące możnaby jeść coś innego. Skonsumowaliśmy pyszny sok z arbuza (3 MYR – 2,80 PLN), wielką porcję mie goreng udang (5,5 MYR – 5,10 PLN) czyli kopę makaronu podsmażoną z warzywami, jajkiem i krewetkami; zachwycającą tajską zupę tom yum z krewetkami (5 MYR – 4,60 PLN) i pysznego maślanego naana za 2 MYR (1,80 PLN) . Jednym słowem – wypas. Wracamy tam jutro!

  

Od góry: menu, sok z arbuza, mie goreng udang, tom yum goong, butter naan z sosami

Aby przypadkiem nie handlować głodem wybraliśmy się jeszcze do McDonalda po dwa cheesburgery (7,9 MYR – 7,30 PLN), które są tu sto razy lepsze niż w Polsce. I po waniliową Colę, żeby się to wszystko ładnie, waniliowo rozpuściło…

Tagi: , , , , , ,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *