Dobry adres w Kuala Lumpur
Poszukiwania ulicznego jedzenia w Kuala Lumpur zaczęły się od zabawnego nieporozumienia…. Rok przed nami w Malezji była moja przyjaciółka Karolina i poprosiłam ją o subiektywny przewodnik po stolicy. Jako, że była zachwycona miastem i lokalnym jedzeniem napisała mi dużo fajnych rad. Jedną z nich było obowiązkowe odwiedzenie Imbi Market, gdzie stołują się tłumy ludzi, jest gwarno, pysznie i klimatycznie. Say no more! Ta rekomendacja wystarczyła, żeby zabrać się za lokalizowanie miejsca. A to okazało się niełatwe. Google wyrzuciło kilka starych informacji o Imbi Market aka. Pasar Baru, w okolicy, o której pisała Karola, ale trochę dalej niż wynikało to z jej maila. Niemniej informacje i zdjęcia dotyczyły jedzenia i to bardzo rootsowego, zatem uzbrojona w aparat, mapę i butelkę wody dla ochłody wyciągnełam Kubę na przechadzkę po dzielnicy. Trochę się gubilismy przez co spacer nadprogramowo się wydłużał. Z każdym krokiem oddalaliśmy się od zgiełku miasta ale wreszcie udało nam się znaleźć skrzyżowaniu ulic, gdzie miał się mieścić nasz kulinarny raj. Niestety, jedyne co tam zastalismy to wielki, ogrodzony parking i zadaszony placyk ze smutnymi, nieczynnymi wózkami z jedzeniem. Ani śladu tłoczących się ludzi i parującego jedzonka, zachwalanego przez przyjaciółkę.
Zamiast kulinarnego El Dorado znaleźlismy placyk pełen opuszczonych wózków.
Z nosami na kwintę wróciliśmy głodni do hostelu, a ja zabrałam się za wyjasnianie sprawy, w co wmieszałam znawczynię KL, Martę, która osobiście oprowadzała Karolinę po Imbi Market. Ona również trzymała się tej nazwy, opisywała cuda niewidy i zarzekała się, że miejsce na pewno jest otwarte. Tylko, że w dalszym ciągu nic a nic te opisy nie zgadzały się z tym co widziałam na żywo i lokacją, którą pokazywały mi mapy Google. Natomiast coraz bardziej zaczęły mi przypominać dużą, gwarną uliczkę Alor, na tyłach której znajdował się nasz hostel…W temat został wciągnięty mieszkający w Kuala Lumpur tata Marty i co się okazało – poszukiwana od trzech dni mityczna kraina kulinarnych rozkoszy okazała się rzeczoną ulicą tuż obok nas! Co więcej, bylismy tam już 1szego wieczora, żeby spróbować lokalnego piwa;] Od samego początku dziewczyny kierowały nas na Jalan Alor, tylko omyłkowo ochrzciły ulicę nazwą starego marketu. Przynajmniej pospacerowaliśmy dzięki temu po uroczych odludziach dzielnicy Bukit Bintang w 35-ciostopniowym upale – dzieki dziewczyny! ;]
Jalan Alor wieczorową porą.
Jalan Alor to krótka uliczka, która od początku do końca składa się z mniejszych i większych knajp oraz ulicznych straganów. Po obu jej stronach wystawione są setki plastikowych stolików i aż dziw bierze, że mieszczą się tam jeszcze samochody. Za dnia można tu przysiąść na spokojny lunch lub uzupełnić zapasy duriana, natomiast wieczorem ulica staje się tętniącym życiem centrum kulinarnych wycieczek. Przy stolikach każdej knajpki siedzą tłumy robawionych gości, a wzdłuż ulicy przechadzają się zgraje specerowiczów. Dziesiątki obrotnych kelnerów z karteczkami biega między biesiadnikami i zaopatruje ich w kolejne porcje jedzenia i butelki zimnego piwa. W takich okolicznościach wczesna kolacja może niepostrzeżenie przeciągnąć się do późnych godzin nocnych.
Uliczka za dnia.
Wiele z tutejszych restauracji „składa się“ z licznych, małych budek, z których każda przyżądza odmienne specjały, ale maja one swoje wspólne stoliki i jedno wspólne, rozbudowane menu.
Grillowana płaszczka przed i po.
W ciągu naszego krótkiego pobytu w Kuala Lumpur stołowaliśmy się na Jalan Alor kilka razy. Dla mnie największym odkryciem była, polecana przez Martę, grillowana płaszczka. Swieża ryba prosto z lodu powędrowała na grill, aby w towarzystwie sosu chilli trafić na mój talerz. Płaszczka jest nieprzyzwoicie pyszna. Jej tłuściutkie i bardzo delikatne mięso zaskakuje fakturą – składa się z cieniutkich, posklejanych ze sobą prążków, które bardzo lubią przyklejać sie do palców, co dostarcza dodatkowych atrakcji podczas jedzenia.
Zupa z kurczakiem i czekoladowa kawa mrożona.
W ciągu dnia w jednym z lokali zamówiłam prosty obiad – rosół z kawałkami kurczka i makaronem. Danie klasyczne i całkiem smaczne. Dużą zaletą była cena, 5 RM, czyli niewiele ponad 5 PLN za miskę sycącego jedzenia. Do popicia orzeźwiająca i słodka mrożona kawa czekoladowa, która chociaż na chwile pomogła zapomnieć o panujacych wokół zabójczych temperaturach.
Satay z baraniny oraz ice kacang, zwany też ABC.
Podczas jednej z kolacji zamówiliśmy bardzo popularne w tej części Azji satay. To maleńkie szaszłyki z grillowanego mięsa kurzego, baraniego lub wołowego serwowane z orzechowym sosem. Przychodząc na posiłek późnym wieczorem można się już nie załapać na żaden z rodzajów satay – przy fantastycznym smaku i cenie 0,7 RM (0,75 PLN) szaszłyki bardzo szybko znikają. Ja uświetniłam kolację charakterystycznym malajskim deserem ice kacang z kruszonego lodu, fasoli, kukurydzy i żelków. Pychotka!