Kawiarnia bez której Wietnam nie byłby taki sam
Para staruszków, kawałek placyku na tyłach hałaśliwej, zatłoczonej ulicy w turystycznym sercu Sajgonu i zapach mocnej kawy. Dopóki oni trwają, dopóty świat trzyma się kupy.
Pierwszy raz wypiłam tu gęstą, czarną robustę z kremowym mlekiem i kostkami lodu sześć lat temu, witając się po raz pierwszy w życiu z Wietnamem. Siwiutka babcia i jej przygarbiony partner byli, obok obowiązkowego pho w pobliskim Pho Quynh, towarzyszami każdego z moich pierwszych poranków w Sajgonie.
Trzy lata później ponownie zawitałam do tego kipiącego miasta i pierwsze miejsce, do którego pognałam w smugach deszczu to właśnie to małe podwórko. Musiałam się upewnić, że oni tam są. Byli – nietknięci upływem czasu, podobnie jak lodowata, lepka kawa.
Zajrzałam tam też podczas mojej krótkiej wizyty w mieście Ho Chi Minha latem 2016 i ledwie miesiąc temu, szwędając się wśród jego opustoszałych ulic podczas Tet, wietnamskiego Nowego Roku. Za każdym razem, gdy widzę te charakterystyczne, pochylone sylwetki i słyszę szuranie kroków starszego pana, czuję w środku ogromny, kojący spokój. Wiem, że jestem ‘u siebie’, świat jest dobry i wszystko będzie po prostu w porządku.