Ulubione – Che troi nuoc!
Od momentu zakochania się w kuchni wietnamskiej największą frajdę sprawia mi samodzielne robienie deserów che. O ile wystarczy, że wskoczę w metro, żeby zjeść w Warszawie dobre pho czy bun bo nam bo, o tyle w kwestii che mogę liczyć tylko na siebie.
W ciągu tej, opornie mijającej, zimy przekonałam się, że w mojej kuchni da się zrobić dobre wietnamskie desery – jasne, że nigdy nie będą smakowały jak tam, ale są niezłą alternatywą:) Dlatego postanowiłam wejść poziom wyżej i zmierzyć się z nie dość, że trudniejszym w wykonaniu, to dodatkowo posiadającym status ulubionego – che troi nuoc.
Jest to che, którego szukałam przez kilka wietnamskich przystanków. Pierwszy raz białe, okrągłe kluski wypatrzyłam na początku podróży – u ulicznej sprzedawczyni w Sajgonie. Błąd, że od razu nie spróbowałam, bo później na próżno wyglądałam starszej Wietnamki i jej specjałów. Kilka tygodni później znaleźliśmy się w górskim, zawieszonym jakby w innej erze miasteczku – Da Lat. Sercem tej romantycznej destynacji wietnamskich nowożeńców jest dwupoziomowy wielki market – Cho Da Lat. Parter to królestwo pachnących ziół, świeżych warzyw i owoców (w Da Lat są truskawki!), mis wypełnionych wijącymi się węgorzami i niekończących się stołów z różowym mięsem. Natomiast drugie piętro jest kulinarnym rajem pełnym niezliczonych stoisk z jedzeniem, dymiących garnków, szurania przesuwanych stołków, siorbania i nawoływania. Kucharki, którym zabraknie składników nie muszą nawet schodzić piętro niżej, po prostu krzyczą do sąsiadki z parteru czego potrzebują i spuszczają na sznurku wiaderko z pieniędzmi, by po chwili wciągać na górę skompletowane zamówienie. Oprócz tego jest jeszcze ogromna część z czysto bazarową modą, tonami Conversów i sprzedawczyniami śpiącymi na stertach swetrów (klimat w Da Lat jest dość chłodny).
Na Cho zaglądałam codziennie, buszowałam, jadłam, a z pstrokatych tabliczek nad stoiskami spisywałam nazwy nieznanych mi potraw, które wieczorami googlowałam. W ten właśnie sposób trafiłam w końcu na poszukiwane che troi nuoc i odkryłam mój ulubiony wietnamski deser.
Che troi nuoc (pływający w wodzie deser z kleistego ryżu) można porównać do naszego knedla – kulka zrobiona z kleistej ryżowej mąki, wypełniona nadzieniem z fasoli mung, pływająca w imbirowym sosie. Bardzo to dobre i bardzo kleiste (lubie!). Samo ciasto i nadzienie są raczej wytrawne – to głównie w sosie zawiera się cała słodycz deseru.
Większość przepisów na che troi nuoc każe do fasolowego nadzienia dodać podsmażoną cebulę i szczypiorek. Nie pamiętam, żebym taką wersję jadła w Wietnamie, dlatego zrobiłam prostszą, w której do fasoli dodajemy tylko mleko kokosowe, cukier i sól.
PRZEPIS
Składniki na ok. 30 mniejszych kulek
Ciasto:
1 opakowanie kleistej mąki ryżowej
ok. 1,5 szklanki wody
Nadzienie:
200 g fasoli mung
2-4 łyżki mleka kokosowego
1 łyżka cukru
1 łyżeczka soli
Sos kokosowy:
1 puszka mleka kokosowego
2 łyżki cukru
1 łyżeczka soli
Syrop imbirowy:
imbir, kawałek wielkości dużego kciuka
1 szklanka cukru brązowego lub trzcinowego
2 szklanki wody
pół łyżeczki cynamonu
Do posypania:
2 łyżki uprażonego sezamu
Zaczynamy od zalania fasoli zimną wodą – najlepiej zrobić to wieczorem, dnia poprzedniego, ale wystarczy kilka godzin. Namoczoną fasolę płuczemy i gotujemy na parze 20-25 minut – im dłużej się moczyła, tym czas ten będzie krótszy. Fasolę można też gotować w wodzie w proporcji ok. 1:3, na małym ogniu, do momentu aż będzie miękka i wchłonie cały płyn (20-30 minut).
W tym czasie przygotowujemy syrop imbirowy i zredukowany sos kokosowy. Do garnka wlewamy 2 szklanki wrzątku, dodajemy 1 szklankę cukru, cynamon i obrany, pokrojony na plastry imbir. Gotujemy na małym ogniu 15-20 min, usuwamy kawałki imbiru i odstawiamy. Mleko kokosowe (zostawiamy kilka łyżek do farszu) powoli gotujemy z cukrem i solą aż nabierze konsystencji gęstego sosu, odstawiamy.
Ostudzoną fasolę łączymy z pozostałym mlekiem kokosowym, solą i cukrem i ucieramy na gładkie puree. Z powstałej masy formujemy niewielkie kulki.
W dużej misce łączymy mąkę z wodą – powinniśmy otrzymać jędrne ciasto o konsystencji plasteliny. Oddzielamy małe kawałki ciasta i formujemy w kulkę, którą następnie rozbijamy dłońmi na placek. Na środku układamy fasolowe nadzienie i zaklejamy dokładnie, formując ładny, okrągły kształt. Można też zrobić kilka malutkich kulek z samego ciasta – bez nadzienia.
Gotowe kulki wrzucamy do dużego garnka z wrzącą wodą – najlepiej na raty – i mieszamy delikatnie, żeby nie przykleiły się do dna. Gdy wypłyną na powierzchnie są już gotowe. Odlewamy, przelewamy zimną wodą i układamy w miseczkach po 2-3 sztuki, w zależności od wielkości. Polewamy sporą porcją syropu imbirowego, sosem kokosowym i posypujemy prażonymi ziarnami sezamu. Smacznego!